„(…)grief is like a suitcase that sits at the bottom of your bed, and no matter what, without failure, you have to pick it up every day, take it with you. Some days it will be filed with rocks, and you don’t think you can carry it, and then other days, light as a feather”
-Claire Bennigan (postać z serialu The Whispers)
Nie oglądałam serialu The Whispers, ale ten cytat niejednokrotnie odbił mi się o uszy. Wynika z niego, że żałoba jest jak walizka, którą każdego dnia trzeba wyciągać spod łóżka i zabierać ze sobą. Raz jest ciężka i pełna kamieni, innym razem lekka jak piórko. Kilka dni temu po raz kolejny przypadkowo trafiłam na te słowa i zaczęłam się nad nimi zastanawiać. Czy są prawdziwe? Czy dla mnie również żałoba jest jak walizka? Czy można znaleźć lepsze porównanie? Nie mogłam udzielić jednoznacznych odpowiedzi na zadawane sobie pytania, więc postanowiłam po prostu uwierzyć w te słowa i spróbować zaadaptować je do mojej sytuacji.
Dzisiaj mija dokładnie rok. Od roku zmagam się z myślą, że już nigdy nie poczuję fizycznej obecności Mamy. Zmaganie jest w tym przypadku bardzo dobrym określeniem, bo daleko mi do spokoju i akceptacji. Każdego poranka od tych 365 dni budzę się z myślą o swojej walizce. Nie muszę jej szukać pod łóżkiem, ona stoi tuż obok, pstrokata i bardzo widoczna. Duża i rzucająca się w uczy. Nie można jej nie zauważyć, nie można przejść obok niej obojętnie. Walizka stoi i to na dodatek stoi już otwarta. Będziesz ładować kamienie? Czeka.
Czeka, aż ją wezmę, więc biorę. Jeszcze nie zdążę nasunąć kapci, a już mam wrażenie, że dotykam ją ręką. Ciągnę ją ze sobą do łazienki, trzymając za jej uchwyt myję zęby i twarz. Potem towarzyszy mi przy porannej herbacie i przeglądaniu prasy lub blogów. Czy jest lekka? To zależy, czy przez nocy zdążyłam załadować do niej kamienie, bo czasem to właśnie noce są najgorsze. Walizka stoi obok mnie, kiedy sprzątam okruszki z blatu, kiedy wkładam kubek do zmywarki, kiedy czytam książkę. Po prostu jest. Zazwyczaj się nie narzuca, po upływie kilku tygodni niemal przyzwyczaiłam się do jej obecności, choć dziwnie jest mieć taką walizkę, przyznaję. Może nie zawsze jest lekka jak piórko, ale przecież nie ciąży mi aż tak bardzo. Stoi i tyle. Jest lekka, gdy widzę zdjęcie Mamy. Jest lekka, gdy przypominam sobie, jak Mama obejmowała mnie swoim wielkim swetrem i udawałyśmy rodzinę kangurów. Jest lekka, gdy wspominam wygłupy Mamy, jej miny i śmiech. Wtedy zawsze jest lekka.
Niestety, czasem walizka z hukiem spada mi na stopę, a potem wysypują się z niej wszystkie kamienie zbierane od tylu miesięcy. Wtedy z wielkim trudem muszę je zbierać i wkładać z powrotem. A każdy kamień jest ciężki w zupełnie inny sposób. Jeden to myśl o nieodwracalności zdarzeń, drugi to te dni spędzone na czuwaniu w szpitalu, trzeci to wyrzuty sumienia, że nie zrobiło się czegoś, nie zapobiegło, nie zadbało. Są dni, kiedy wysypuje się kilka kamieni i z milczeniem oraz połykanymi łzami pokornie wkładam je do walizki. Ale są też takie, gdy u stóp leży tylko jeden głaz, za to tak ciężki i chropowaty, że aż rani palce. Wtedy nie jestem w stanie go podnieść, ale przecież nikt nie może tego zrobić za mnie. I ten kamień tak leży. Aż w końcu przyjdzie chwila, gdy znowu będę na tyle silna, by go unieść.
Myślałam, że z biegiem czasu walizka będzie coraz lżejsza i lżejsza… Nie ma reguły, upływ kolejnych dni nic nie zmienia, a ja nigdy nie wiem, jaka walizka na mnie czeka, kiedy się przebudzę.
Każdy ma swoją walizkę
Choć nie dla każdego z nas los był na tyle okrutny, by nieodwracalnie odebrać bliską osobę, to przecież wszyscy kogoś kiedyś straciliśmy. Od samego dzieciństwa spotykamy ludzi, z którymi łączą nas mniej lub bardziej trwałe związki. W swoim życiu mówimy „żegnam” nie tylko w tych ostatecznych chwilach, ale również rozstając się z ukochanym czy przyjacielem. Zawsze wtedy pojawia się walizka, którą trzeba codziennie zabierać ze sobą. Odejścia bolą, zostawiają ślad, trudno się z nimi pogodzić. Odejścia są najpodlejszym etapem każdego związku, choć czasem nie można inaczej wybrać, doskonale to wiemy. Jednak są też takie walizki, które po pewnym czasie spokojnie wyrzucamy. Nie są już potrzebne, rany się zabliźniły, nie ma żadnego ciężaru, który trzeba ze sobą nosić. Odzyskujemy cudowne poczucie lekkości i wolności. Możemy iść dalej bez żadnego bagażu.
Jestem pewna, że znajdą się pośród Was i tacy, którzy swojej walizki nigdy się nie pozbyli, a nawet gdyby chcieli, to nie mogą tego zrobić. Ja również należę do tego grona i wiem, że moja walizka będzie ze mną już do końca. Nie mogę jej wyrzucić tylko dlatego, że dzisiaj minął społecznie przewidziany rok jej użyteczności. Nie można tak po prostu odstawić jej w kąt i udawać, że jej nie ma, że się jej nie widzi.
Wierzę, że walizka z czasem zblednie i nie będzie już pstrokata. Liczę, że jej waga stanie się w końcu dla mnie tak oczywista, że nie będę jej nawet zauważać. Jednak wiem też, że zawsze będę musiała ciągnąć ją za sobą. Nieważne, czy będzie lekka, czy naładowana kamieniami. Będzie, to mój bagaż, wartość dodana do tego, kim się stałam. Przestanę odczuwać ciężar walizki, przestanę umyślnie wysypywać z niej kamienie tylko po to, by podręczyć i tak schorowaną duszę. Ale ona będzie. Moja walizka, moja żałoba.
Życzę Wam, by z Waszych walizek każdego dnia ubywały kolejne kamienie. Trzymajcie się ciepło!